Paweł Sakowski – to on zagrał w finałowym sezonie kultowej „Gry o Tron”
Jego nazwisko od kilku tygodni nie schodzi z internetowych portali. Mimo że nie jest jeszcze osobą bardzo rozpoznawalną, to w filmie zdążył już zaznaczyć swoją obecność. Mowa tu o Pawle Sakowskim – aktorze teatralnym, który już za chwilę pojawi się w kultowej superprodukcji HBO podziwianej przez miliony Polaków, czyli w „Grze o Tron”. Mimo że będzie to rola epizodyczna, to może okazać się milowym krokiem w karierze. Portalowi Kulturalne Rozmowy opowiedział o castingu do serialu, emocjach obecnych w życiu aktora oraz dlaczego warto czasem być bezczelnym w dążeniu do realizacji marzeń. Zapraszam na bardzo interesującą rozmowę o amerykańskim śnie Polaka w Hollywood.


Sylwia Cegieła: Przede wszystkim chciałam bardzo podziękować za to, ze zgodził się Pan ze mną porozmawiać. No to zaczynamy. Na stronie Teatru „U Przyjaciół” pod Pana zdjęciem są słowa: „Problemem artysty rzadko bywa alkohol. Problemem bywa brak motywacji i melancholia.” Jak się Pan więc motywuje do wykonywania tego w sumie dość trudnego zawodu?
Paweł Sakowski: Motywacja to jest ogromny problem. Zawód aktora wymaga nieustannego ekshibicjonizmu uczuciowego, a to jest niezmiernie trudne. Łatwo jest zagrać zmęczonego człowieka, gdy jest się faktycznie zmęczonym, ale zagranie roli komediowej, gdy w życiu prywatnym wszystko się wali, to ogromne wyzwanie. Tak samo jak zagranie zrozpaczonego człowieka, gdy prywatnie jest się szczęśliwym. I czasami naprawdę trudno wejść w rolę, która odstaje od naszego życia. Trudno się zmotywować. Profesjonalny aktor to taki, który zagra każdą rolę, wejdzie w każdą emocję niezależnie od tego, co dzieje się w jego życiu prywatnym.
S.C.: A co z tą melancholią? Naprawdę nigdy nie zdarza się Panu popaść w ten stan? To przecież nasza cecha narodowa.
P.S.: Ależ zdarza się. I to bardzo często. Aktorzy to często ludzie, którzy czują mocniej i głębiej niż większość osób dookoła. To jest część tego zawodu. To są te predyspozycje, które sprawiają, że jedna osoba może być świetnym aktorem, a druga nie. I ta właśnie melancholia, huśtawka emocjonalna, jaka dotyka aktorów, to jest to z czym czasem trudno sobie poradzić. I jest to niezależne od naszych cech narodowych. Aktorzy często przeżywają silne załamania psychiczne. Taki Robin Williams, który był genialnym aktorem prywatnie przeżywał koszmar w swoim życiu. Koszmar, którego nie było widać na zewnątrz, a który w końcu doprowadził go do ostateczności i do popełnienia samobójstwa, mimo że na zewnątrz wydawało się, że przecież ma wszystko.
S.C.: Zawsze się będę zastanawiać, skąd się bierze depresja wśród osób publicznych. Co Pana fascynuje w zawodzie aktora? Czy właśnie ta mnogość odgrywanych emocji, a może jeszcze coś innego?
P.S.: Wolność i swoboda. Brak monotonii. To, że codziennie mogę być kimś innym, nawet superbohaterem. Możliwość wcielania się w przeróżne postacie, przeżywania przeróżnych emocji, których jedno życie nie jest w stanie człowiekowi w normalnych okolicznościach dostarczyć oraz fakt, że daję możliwość przeżywania tych emocji widzom, że w pewien sposób przekazuję im tę różnorodność. Daję widzom szansę na dotknięcie tych doświadczeń, które są moim udziałem.
S.C.: W Pana krótkim biogramie napisano też, że jest Pan „duchowym artystą z wyboru”. Co to dla Pana oznacza i na czym polega ta Pana duchowość?
P.S.: Oznacza to, że mam artystyczną duszę. Podejmowałem się w życiu różnych wyzwań, z których zdecydowana większość była związana ze sztuką. Śpiewałem w zespole rockowym, pisałem wiersze i powieści, sztuki teatralne, tłumaczyłem i nadal tłumaczę poezję. Ten artyzm zawsze mnie otaczał, zawsze był dla mnie ważny. Bez sztuki nie potrafię żyć. Natomiast na pewno był to też mój wybór, nie tylko egzystencjonalny przymus. I dobrze mi z tym.

S.C.: Wcześniej, nim nie dowiedzieliśmy się, że zagra Pan w „Grze o tron”, o czym jeszcze porozmawiamy później, niewiele chyba osób słyszało o aktorze z Polski, który weźmie udział w amerykańskiej superprodukcji. Kim jest Paweł Sakowski i jak to się stało, że absolwent anglistyki został aktorem? Właściwie chyba od tego powinniśmy zacząć rozmowę… (śmiech)
P.S.: Ta anglistyka w moim życiu to trochę przypadek, jak zresztą wiele innych rzeczy. Tak naprawdę zawsze chciałem grać. W liceum wygrałem ogólnopolski konkurs na sztukę teatralną pod nazwą „Szukamy polskiego Szekspira”. Jedną z nagród było uczestnictwo w letnim obozie teatralnym Ogniska Teatralnego państwa Machulskich przy Teatrze „Ochota” w Warszawie. To jedna z najwspanialszych przygód w moim życiu. Po obozie zdałem egzaminy do Ogniska i przez rok dojeżdżałem do Warszawy na zajęcia. To ukształtowało moje umiejętności i pozwoliło wypracować warsztat aktorski, wskazało kierunek rozwoju. Po szkole średniej chciałem zdawać do warszawskiej szkoły teatralnej, ale życie potoczyło się inaczej z wielu powodów. Niemniej zamiłowanie do aktorstwa pozostało, a ostatnio coraz częściej udaje mi się dostawać ciekawe propozycje i wierzę, że jestem jeszcze w stanie na dobre zaistnieć na aktorskim rynku pracy.
S.C.: Jedną chyba z najciekawszych propozycji, którą właśnie Pan dostał jest rola w kultowym serialu „Gra o Tron”, o której mówi od kilku tygodni cała Polska i mimo, że minęło już kilka tygodni media nie odpuszczają. Nadal nie dają spokoju? Lubi Pan ten szum wokół siebie?
P.S.: „Zamieszanie” nadal trwa i chociaż mój udział w „Grze o Tron” jest naprawdę epizodyczny, ale faktycznie tam zagrałem. To było cudowne przeżycie i doświadczenie. Szczerze? Lubię ten szum. To element mojej pracy. Jak to mówią: nieważne jak o tobie piszą, byle nazwiska nie przekręcali (śmiech).
S.C.: I jak dotąd nie przekręcili chyba (śmiech). Pan na początku, jak się dowiedziałam, nie był zachwycony faktem udziału w tym kultowym serialu, ponieważ nie znał Pan fabuły. Czy teraz, kiedy obejrzał Pan wszystkie sezony „Gry o Tron”, jest Pan dumny, że weźmie udział w produkcji, która zachwyciła niemal cały świat?
P.S.: To nie tak, że nie byłem zachwycony. Po prostu nie wiedziałem, że ten serial nadal jest produkowany i byłem po prostu zaskoczony. A odpowiedź wydaje się oczywista, jestem bardzo dumny z tego, że pojawiłem się na planie takiej produkcji. To jest serial, który jest znany na całym świecie. Nawet drobny epizod w takiej produkcji może stać się początkiem dużej kariery.
S.C.: Co trzeba było zrobić, aby dostać się do serialu? Jak Pan sądzi, co przekonało do Pana Amerykanów?
P.S.: Ważne jest to, czy pasujesz wizerunkowo do wizji producentów. Potem pojawia się kwestia umiejętności aktorskich i tego nieuchwytnego czegoś, co potrafi zauważyć dobry specjalista od castingów. Jeśli spełniasz oczekiwania producenta, to dostaniesz rolę. Ale to jest najczęściej coś, czego nie da rady się nauczyć. Albo masz w sobie to magiczne coś, albo nie. Jeśli chodzi o mnie, to zadziałało wszystko, co było ważne i dostałem propozycję pojawienia się na planie, mimo że oficjalne castingi były już zakończone.
S.C.: Czyli było w Panu to coś, co pozwoliło zrobić dla Pana wyjątek. Gratuluję. Jednak „Gra o Tron” to trochę przypadek. Miał Pan zagrać w innej produkcji „Wikingowie”, ale wyszła „Gra o tron”. Co Pana skłoniło, aby w ogóle wysłać zgłoszenie? Do tego trzeba nie tylko talentu, ale też ogromnej odwagi i wiary we własne możliwości.
P.S.: Na pewno potrzebna jest pewnego rodzaju bezczelność. Wiele osób myśli sobie, że coś jest zbyt wymagające na ich możliwości i z założenia nie walczy o najwyższe cele, bo nie wierzy w sukces. I to jest problem, gdyż wtedy faktycznie nic się nie udaje. Ja nie miałem oporów z wysłaniem zgłoszenia. Uważam, że jestem świetnym aktorem i przy odrobinie szczęścia jestem w stanie dostać każdą rolę. Dlatego bez fałszywej skromności wysyłam teraz swoje zgłoszenia na każdy casting, w jakim chciałbym wziąć udział bez względu na skalę produkcji.

S.C.: Spędził Pan na planie „Gry o Tron” dość długo. Jak wyglądała praca z amerykańskimi aktorami? Co przeniósłby Pan do Polski z tej przygody?
P.S.: Profesjonalni aktorzy na całym świecie są podobni. Aktorstwo to też praca i trzeba ją wykonywać jak najlepiej, jeśli chce się być wśród najlepszych. Praca na planie „Gry o Tron” to była prawdziwa przyjemność, a aktorzy z głównej obsady pracowali równie ciężko co statyści i nie obnosili się ze swoim statusem na planie.
To czego brakuje polskim produkcjom w porównaniu z produkcjami amerykańskimi to poziom inwestycji w film oraz swego rodzaju brak otwartości na nowości. W filmach amerykańskich producenci nie boją się wprowadzać nowych twarzy, jeśli dany aktor ma umiejętności i pasuje do danej roli. U nas często jest tak, że gdy ktoś staje się rozpoznawalny, gra wszędzie, nawet jeśli do danej roli po prostu nie pasuje.
To czego brakuje polskim produkcjom w porównaniu z produkcjami amerykańskimi to poziom inwestycji w film oraz swego rodzaju brak otwartości na nowości. W filmach amerykańskich producenci nie boją się wprowadzać nowych twarzy, jeśli dany aktor ma umiejętności i pasuje do danej roli. U nas często jest tak, że gdy ktoś staje się rozpoznawalny, gra wszędzie, nawet jeśli do danej roli po prostu nie pasuje.
S.C.: Oj, to prawda. Czasem mam wrażenie, że oglądam ciągle ten sam film, ponieważ dany aktor pojawia się kilkakrotnie na ekranie w ciągu dnia. Wróćmy jednak do Pana „amerykańskiego snu”, gdzie tajemnica goni tajemnicę jeśli chodzi o Pana udział w „Grze o tron”. Czy jednak może Pan zdradzić kiedy będzie można Pana obejrzeć? Czy będzie to kilka odcinków lub jakiś wątek?
P.S.: Prawdopodobnie będzie można mnie zobaczyć w dwóch odcinkach. Będą to głównie sceny zbiorowe, plenerowe, gdzie będę pojawiał się na pierwszym lub drugim planie. Tylko w jednej scenie, w której grałem jestem jedną z setek osób w kadrze i tam pewnie zniknę wśród innych.
S.C.: W czasie jednego z wywiadów powiedział Pan, że finalnie scena z Pana udziałem będzie trwać 2 minuty. Dla Pana to dużo, czy jednak za mało i czuje Pan niedosyt? Jak to widzi aktor-Polak?
P.S.: W sumie faktycznie powinienem być widoczny przez ok. 2 minuty. To dużo jak dla osoby, która debiutuje w tak ogromnej produkcji, ale, oczywiście, chciałbym spędzać na planach takich filmów więcej czasu. Chciałbym grać postacie drugo- i pierwszoplanowe. Chciałbym grać główne role. To, że jestem Polakiem nie ma żadnego znaczenia i nie jest dla mnie ograniczeniem. Jest wiele przykładów na to, że takie marzenia mają szanse powodzenia. Dla mnie swego rodzaju wzorem do naśladowania jest Christoph Waltz – austriacki aktor, głównie teatralny, który przez długi czas w ogóle nie był rozpoznawalny na międzynarodowej arenie, a dopiero w wieku 54 lat trafił na plan wielkiej produkcji i to od razu do Quentina Tarrantino, a teraz ma już na koncie dwa Oscary! Takie rzeczy się dzieją, tylko trzeba w to uwierzyć i bardzo, bardzo się starać.
S.C.: Chciałam teraz zapytać o fabułę. Lubi Pan te mroczne klimaty i charakteryzacje postaci z „Gry o tron” czy jednak woli Pan filmy o przyziemnej fabule bez magii?
P.S.: Bardzo lubię, natomiast sama tematyka filmu nie ma dla mnie znaczenia. Lubię wszystkie filmy, w których pojawiają się ciekawe postacie, charakterystyczni aktorzy. W szczególności chętnie gram tak zwane „czarne charaktery”. Takie role często dają ogromne pole do improwizacji i pokazania swego talentu w całej okazałości.
S.C.: Rozmawiamy o amerykańskim serialu, ale niewielu jednak wie (chociaż teraz pewnie już wielu wie), że to nie jest to pierwsza Pana zagraniczna produkcja. Wcześniej był film greckiego reżysera. Co to było i gdzie można zobaczyć ten film?
P.S.: To był film krótkometrażowy pod tytułem „The Collector” wyreżyserowany przez greckiego reżysera Dimitrisa Argyriou, w którym zagrałem główną rolę. To ciekawy film, a ja gram tam dość mroczną postać, której sam się trochę bałem albo przynajmniej wzbudzała ona we mnie pewien niepokój. Bardzo ciekawe doświadczenie. Cała ekipa pracująca przy produkcji to obcokrajowcy, ale obsada była polska i – co ciekawe – film został zagrany po polsku. Film został wyprodukowany w 2014 roku i zdobył kilka nagród na międzynarodowych festiwalach. Dzisiaj można go zobaczyć chociażby na YouTube. Nie jest już chroniony prawami autorskimi z punktu widzenia jego publikacji i udostępniania. Można go obejrzeć, na przykład, na moim kanale pod adresem https://youtu.be/uVclmy3fel8.

S.C.: Z pewnością obejrzę nie tylko ja, ale wielu moich czytelników. Coraz więcej naszych aktorów podbija zagraniczny rynek filmowy. Ostatnio zagraniczne media podały informację, że Rafał Zawierucha zagra w filmie o Romanie Polańskim Quentina Tarrantino "Once Upon a Time in Hollywood". Czyżby nareszcie Polacy byli doceniani w Europie, w USA? Jak Pan to ocenia?
P.S.: Problem z Polakami w międzynarodowych produkcjach jest taki, że niewielu polskich aktorów mówi bezbłędnie po angielsku, a to jest konieczne, jeśli chce się podbijać Hollywood. W końcu ile jest ról dla osób mówiących ze wschodnim akcentem? Natomiast świat się zmienia, angielski staje się coraz bardziej popularny. Coraz więcej osób uczy się tego języka i jest szansa, że Polacy również zaczną trafiać na plany dużych produkcji, niekoniecznie w roli Słowian.
S.C.: Rozumiem, że ma Pan nadzieję i apetyt na ciąg dalszy amerykańskich przygód filmowych. Czy jest coś, jakaś rola, którą marzy się Panu zagrać?
P.S.: Mam ogromną nadzieję i ogromny apetyt na kontynuację tej niesamowitej przygody. A marzy mi się wiele. Zbliżają się castingi do takich produkcji jak serial „Władca pierścieni”, piąta część przygód Indiany Jonesa, kolejna odsłona „Gwiezdnych Wojen”, ale największe marzenie na chwilę obecną to jakakolwiek rola w serialu „Wiedźmin”, za który zabiera się Netflix. Jak wspominałem wcześniej, cuda się zdarzają, a marzenia spełniają. Mam w sobie wystarczająco dużo bezczelności i determinacji, aby móc myśleć o tych produkcjach nie tylko w formie abstrakcyjnych i nieosiągalnych dążeń. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ten sen trwał.
S.C.: Mówimy tylko o Pana dokonaniach aktorskich, ale przecież jest Pan też tłumaczem – jak mi Pan wspomniał podczas rozmowy przed wywiadem – tłumaczem konferencyjnym, a ostatnio zajmuje się Pan również tłumaczeniem poezji. Opowie Pan coś więcej o tym?
P.S.: Faktycznie, z wykształcenia jestem również anglistą. Kończyłem filologię angielską na UAM w Poznaniu, a to prawdopodobnie najlepszy wydział anglistyki w Polsce. I przez wiele lat rozwijałem się jako tłumacz. Obecnie uważam, że jestem jednym z lepszych tłumaczy konferencyjnych w kraju. To niezmiernie trudna i wymagająca praca. Kiedyś czytałem artykuł o najbardziej wymagających zawodach na świecie i tłumacz konferencyjny znalazł się w tym zestawieniu na drugim miejscu zaraz za pilotem oblatywaczem samolotów wojskowych...
A jeśli chodzi o tłumaczenie poezji, to moja ogromna pasja. W tym roku byłem na przykład, nominowany do nagrody dla najlepszego tłumacza poezji w Polsce w konkursie „Europejski Poeta Wolności”. Wprawdzie nie wygrałem, ale znalazłem się pośród ośmiu finalistów. I chyba moje tłumaczenie zostało docenione, gdyż zaproszono mnie już do udziału w kolejnej edycji i pozwolono nawet wybrać poetę, jakiego chciałbym tłumaczyć.
Poza tym, pracuję obecnie nad tłumaczeniem tomu poezji niezwykle utalentowanej włoskiej poetki – Valentina Colonna na język polski i angielski. Gdy skończę, na pewno będę szukał wydawcy dla tego zbioru. A moim ulubionym poetą, którego lubię tłumaczyć, gdy potrzebuję odrobiny relaksu jest Charles Bukowski. Jego poezja wydaje się prosta, ale wbrew pozorom jest bardzo trudna w przekładzie. Uważam, że moje tłumaczenia doskonale oddają ducha twórczości Charlesa. Kolekcja tłumaczeń jego wierszy w moim dorobku nieustannie rośnie i w tym przypadku również będę się wkrótce rozglądał za wydawcą.
A jeśli chodzi o tłumaczenie poezji, to moja ogromna pasja. W tym roku byłem na przykład, nominowany do nagrody dla najlepszego tłumacza poezji w Polsce w konkursie „Europejski Poeta Wolności”. Wprawdzie nie wygrałem, ale znalazłem się pośród ośmiu finalistów. I chyba moje tłumaczenie zostało docenione, gdyż zaproszono mnie już do udziału w kolejnej edycji i pozwolono nawet wybrać poetę, jakiego chciałbym tłumaczyć.
Poza tym, pracuję obecnie nad tłumaczeniem tomu poezji niezwykle utalentowanej włoskiej poetki – Valentina Colonna na język polski i angielski. Gdy skończę, na pewno będę szukał wydawcy dla tego zbioru. A moim ulubionym poetą, którego lubię tłumaczyć, gdy potrzebuję odrobiny relaksu jest Charles Bukowski. Jego poezja wydaje się prosta, ale wbrew pozorom jest bardzo trudna w przekładzie. Uważam, że moje tłumaczenia doskonale oddają ducha twórczości Charlesa. Kolekcja tłumaczeń jego wierszy w moim dorobku nieustannie rośnie i w tym przypadku również będę się wkrótce rozglądał za wydawcą.
S.C.: Widzę, że ma Pan już dość spore osiągniecia w tej dziedzinie, o których jednak nikt nie mówi, a szkoda. Wspomniał Pan też, że funkcja tłumacza konferencyjnego wymaga umiejętności aktorskich. W jakim sensie?
P.S.: Tak naprawdę jest to praca związana częstokroć z wystąpieniami publicznymi. Aby takie wystąpienie wypadło naprawdę dobrze, trzeba nie tylko znać doskonale język, ale trzeba też umieć ładnie się wypowiadać, mieć dobrą dykcję, przyjemny głos i umieć panować nad stresem, który potrafi „zjeść” najlepszych językoznawców. Mam wielu kolegów, którzy są pewnie lepszymi anglistami ode mnie, a mimo wszystko nie podejmują się wystąpień publicznych. Do tego potrzebne są właśnie predyspozycje aktorskie. Również umiejętność ogrania sytuacji, w której nie zrozumiem lub nie dosłyszę jakiejś kwestii, a nie ma szans na powtórkę. Trzeba to umieć tak „ograć”, aby publiczność nie zorientowała się, że popełniłem błąd lub się „potknąłem”. Podobnie jak w teatrze. Też zdarza się, że zapomnę kwestii, ale najważniejsze, aby widzowie tego nie zauważyli. To jest właśnie ten aspekt, który sprawia, że świetny aktor znający dobrze język obcy lepiej sobie poradzi w roli tłumacza będącego specjalistą od wystąpień publicznych niż świetny anglista, który nie ma predyspozycji aktorskich.
S.C.: Dziękuję za ciekawą rozmowę i życzę Panu, aby ten „amerykański sen”, o którym Pani mówił, trwał i aby się Pan prędko z niego nie obudził. Bardzo dziękuję za niezwykle ciekawą rozmowę i że znalazł Pan dla mnie czas między wywiadami a pracą. Będę też wyczekiwać na odcinki „Gry o Tron” z Pana udziałem.
Post Comment
Brak komentarzy